BARTOSZEWICZ Paweł (1913-2016) [10-12-13]

BARTOSZEWICZ Paweł [10-12-13], urodzony 10.02.1913 r. we wsi Rogowo Dwór. Wspomnienia Pawła Bartoszewicza: „Pochodzę nawet z dość zamożnej rodziny, ale widziałem ogromną nędzę, dzisiaj ludzie nie mają pojęcia, jaka bieda była w przedwojennej Polsce. Jan Nowak-Jeziorański nawet pisze w swojej książce, że inteligencja miejska nie wie, w jakiej nędzy żyją ludzie. Ale on tej nędzy nie widział. On tylko widział dzieci, którym zabrakło mleka. A przecież przed wojną prawie połowa gospodarstw wcale nie miała krów. Gdyby Nowak-Jeziorański widział to, co ja, te kurne chaty, z glinianą polepą zamiast podłóg, zostałby komunistą. Kiedy przyszła I wojna światowa, ewakuowano mnie wraz z rodziną w głąb Rosji, do smoleńskiego obwodu. Chorowałem tam na zapalenie płuc. Pamiętam to jeszcze, choć miałem wtedy może cztery lata. Wróciliśmy w końcu do naszej wsi, mieliśmy tam duży, ładny dom. Murowany. Budowany z takiej specjalnej cegły, licówki. Po powrocie okazało się, że jest w nim pełno książek rosyjskich. Miałem pięć czy sześć lat i dorwałem się do tych książek. Nauczyłem się czytać po polsku i rosyjsku. Naukę musiałem przerwać w wieku 14 lat, po śmierci ojca. Żałowałem, bo lubiłem się uczyć. Szczególnie matematyki. A ta była naprawdę na wysokim poziomie. Do dzisiaj pamiętam równania kwadratowe, funkcje… Chciałem nawet małą maturę eksternistycznie zdawać. Bo matematyki się nie bałem, z historii i geografii byłem obkuty, z fizyką było gorzej. Napisałem w tej sprawie, ale odpowiedzi nie dostałem. W Horoszczy życie biegło spokojnie. Nie wiem, jak to się stało, ale chociaż byłem najmłodszy w tym otoczeniu, cieszyłem się niemałą estymą. Może dlatego, że angażowałem się w różne rzeczy. Na przykład sztuki Fredry, takie jednoaktówki wystawiałem. Sam byłem reżyserem, scenografem i aktorem. Przyszła II wojna światowa. Dostałem przydział do 42. pułku piechoty, w karabinach maszynowych. Od razu dostałem przydział obserwatora. Walczyłem pod Nowogrodem i pod Ostrołęką. Pod Nowogrodem przyjechał konno goniec i powiedział, że jesteśmy otoczeni. Mamy się przebijać na Wschód. Ja wtedy mówię: «Karabiny maszynowe zakopujemy i idziemy na Wschód. Kto za mną?». Ale większość bała się. Ja tylko z kilkoma ludźmi poszedłem. Ci, co zostali, dostali się do niewoli, ale Niemcy na terenach, które potem Rosjanie przejęli, puszczali do domów. Nie brali do stalagów. Wróciłem do domu. Nie bardzo wiedziałem, co ze sobą zrobić, pomyślałem, że może jakiś kurs zrobię. Zgłosiłem się do sowieckich władz i zapytałem o możliwość kształcenia. Dowiaduję się, czy jakichś kursów nie ma, a oni mnie pytają: «A rosyjski znasz?» Ja na to: «Znam». «I na piśmie?». «Tak, i na piśmie». «To siadajcie i piszcie autobiografię». To siadłem i napisałem. A oni: «Po co wam kurs? Szkoła jest do objęcia, nauczyciela nie ma». I tak zostałem nauczycielem w czteroklasowej szkole. Przyjechał do mnie inspektor, jeszcze przedwojenny. Kiedy obejrzał szkołę, sprawdził, jak wyglądają lekcje, zapytał się, gdzie pan Bartoszewicz kończył gimnazjum nauczycielskie. Zdziwił się, kiedy usłyszał, że nigdzie. Ja mu nie powiedziałem, dlaczego tak dobrze wypadłem. A wszystko dlatego, że poprzedni nauczyciel prowadził wzorowo dzienniki lekcyjne. Ja te dzienniki lekcyjne zabezpieczyłem i zrobiłem sobie z nich wzór. I miałem pierwszą lokatę u tego inspektora. Właśnie ten inspektor zarekomendował mnie na kierownika nowo tworzonej szkoły niepełnośredniej, ośmiu nauczycieli w niej było: dwóch przedwojennych, trzech jeszcze z carskiej Rosji i trzech ze Związku Radzieckiego, i ja jako dyrektor. Ale miałem tam lżej, tylko historii i geografii uczyłem. Proszono mnie, żebym przeprowadził lekcję pokazową z geografii dla nauczycieli. Szczęścia nigdy dosyć. Kiedy Niemcy weszli na Białostocczyznę, zakończyłem swoją karierę nauczycielską. Powstała wtedy partyzantka, jak to mówili sowiecka, akowska i Narodowych Sił Zbrojnych. W Białostockiem szczególnie było burzliwie. Ja należałem do partyzantki wschodniej. Coś jest, co człowieka ratuje, chroni… Pamiętam, był rok 1944, mieszkałem u znajomych w Białymstoku, pokoik miałem na górce. Marynarkę powiesiłem jak zwykle na krześle. Był czerwiec, dzień długi, noc krótka, i nie wiem, po co podchodzę do marynarki i wyciągam podrobioną legitymację, a potem chowam do tylnej kieszeni spodni. W życiu tego nie robiłem. I schodzę na dół, słyszę pukanie: «Gestapo, otworzyć». To ja do drugich drzwi. Wychodzę i wpadam na Ukraińców, którzy tam stali. «Kuda?». «Ja familia, Karpowicz». Oni mnie wzięli i z powrotem do tych drzwi, w których Niemcy stali, wpakowali. Gestapowcy żądają ausweisu. Mówię: «Mam». I podaję tę sfałszowaną legitymację. A on mnie pyta o arbeitskarte. Ja mu na to, że jestem ze wsi. On mi oddaje dowód i wychodzę. Miałem kilka takich faktów. W końcu przyszedł koniec wojny. Zgłosiłem się do Sowietów. Wsadzili mnie do obozu przyfrontowego, sprawdzali, kim jestem. Potem przywieźli mnie do Białegostoku i przekazali wojewodzie do dyspozycji. Wojewoda zrobił mnie pełnomocnikiem PKWN do spraw reformy rolnej. Długo nie pobyłem na tym stanowisku. Pod koniec 1945 roku dostałem rozkaz: «Jak najdalej od Białegostoku». Były zamachy. Moich kilku znajomych zginęło z rąk NSZ. Był radnym – zamordowali, został sołtysem – zamordowali. Mnóstwo zginęło. Pojechałem do Katowic, bo tam byli moi koledzy. Ale, jeszcze przed wyjazdem, zgłosiłem się do Instytutu Pedagogicznego jako zaoczny student. To później okazało się bardzo mądrym posunięciem. Uczyłem się tam, egzaminy pisałem… W Katowicach trafiłem do tworzonego właśnie Ministerstwa Ziem Odzyskanych, którego szefem był Władysław Gomułka. Nie siedziałem w jednym miejscu, wysyłano mnie tam, gdzie trzeba było dobrego organizatora. Aż w końcu, w 1946 roku, dostałem delegację do Wrocławia, żeby rozkręcić Urząd Likwidacyjny. Wysłali mnie w delegacji do Wrocławia i jestem w niej do dzisiejszego dnia. We Wrocławiu poznałem żonę, lekarkę, we Wrocławiu urodził się mój syn, wnuki i prawnuczka. Praca w Urzędzie Likwidacyjnym nie była lekka. W końcu przyjechał wiceminister, klepie mnie po ramieniu i mówi: «Dobrze tu rozkręciliście robotę, teraz trzeba jechać do Szczecina.» Ale ja wiedziałem, że chodzi o coś innego. Bo z Wrocławia nie można było nic wywieźć bez zezwolenia. Nawet z UB przychodzili po pozwolenie na wywiezienie jakichś drobiazgów. Mało kto wie, że do Wrocławia Niemcy zwieźli prawie 100 dzwonów z polskich kościołów. Nie zdążono ich przetopić, stały wszystkie na pustej parceli na dzisiejszym placu Jana Pawła II. Dostałem zlecenie oddania ich właścicielom. Przyjechał do mnie ksiądz z parafii w Horoszczy, żebym ja załatwił organy, bo Niemcy zniszczyli organy w Horoszczy. Widać poszła w świat fama, że Bartoszewicz z Gomułką wszystko załatwią. A ja z Gomułką słowa osobiście nie zamieniłem. A organy załatwiłem, nawet podziękowanie od księdza i parafian dostałem. Kiedy Gomułka odszedł z ministerstwa, zaczęło się coraz gorzej pracować. Niesamowite kombinacje były. Odszedłem więc z Urzędu Likwidacyjnego do zakładów odzieżowych, potem do mięsnych. W końcu machnąłem ręką na stanowiska. Przekwalifikowałem się na radcę prawnego. Na tym etacie dotrwałem do emerytury. Przydało się zaświadczenie z Instytutu Pedagogicznego. Z tym zaświadczeniem na Uniwersytet się zgłosiłem i powiedziałem, że chcę prawo studiować. Musiałem tylko zdać egzamin z języka polskiego. I tu znowu moje szczęście się odezwało. Dostałem temat z Mickiewicza, a Mickiewicza miałem w małym palcu. Pierwszy rok na trójkach skończyłem, drugi – na czwórkach, a potem to już piątki były. Jestem zmęczony uroczystościami urodzinowymi. Ale z aktywnego życia nie rezygnuję. Co prawda, zdrowie już nie pozwala na pracę w ukochanym ogródku, ale do lektury mnie ciągnie. I do pisania, maszyna, przenośny Łucznik czeka, żebym znowu zaczął stukać w klawisze. Ale nie narzekam, bo miałem burzliwe życie… Jak dożyć 100 lat? Ważna jest dieta, przez całe życie na śniadanie mleko i biały ser z miodem jadłem. A jak miodu nie było, to z konfiturą z czarnej porzeczki. – I usposobienie mam. – Ja nie mam złości…” Paweł zmarł 10.12.2016 r. (Spisała Hanna Wieczorek, 9 marca 2013 r.)